Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/122

Ta strona została uwierzytelniona.

chły owies, porosłą pszenicę, hreczkę popsutą i gorzałkę śmierdzącą.
Mówił pokornie: — Zda się i to!
Lubili go za tę usłużność wszyscy, oprócz księdza Dagiela. Proboszcz nie miał zwyczaju na nikogo nic mówić, ale gdy Kaczora chwalono, milczał.
Tu, mimo pobożności swej, bo w kościele był budującym modlitwą swoją, nie miał miru.
Szczególniej na rękę było komornikowi, że się Czemeryński zajadał z Hojskim. Błogosławieństwem dlań była ta wojna dwu sąsiadów, i starał się ją o ile możności utrzymać w całej sile, podsycając bardzo zręcznie z obu stron; chociaż napozór zachęcał do zgody i opiewał nieocenione, błogie jej skutki.
— A co p. Filemonie? — zagadnął go, ukończywszy opowiadanie swe Czemeryński, — nie słychać tam co nowego od tych hultajów?
Kaczor ramionami ruszył.
— Zawsze się jednakowo odgrażają — rzekł komornik. Dla jaśnie wielmożnego sędziego ten ciągły niepokój, to prawdziwy kołtun.
— Kula u nogi! — zawołał Czemeryński, ale czy myślisz, że ja na włos ustąpię? Nigdy! Tu nie idzie już o dyferencyę, o ziemię święcie mi należącą, wydartą, trzymaną, za którą, gdyby przyszło rewindykować, rekuperować, likwidować, nie star-