Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/134

Ta strona została uwierzytelniona.

— W domu? co w domu? żeby go znowu Łopatyńcy pokaleczyli? — mruczał Hojski. Kiedy ja nie mam spokoju, niech choć on go zażyje, póki nań ta bieda nie spadnie.
— Chłopca-by ożenić i na gospodarstwie posadzić — poddawała siostra.
— Nie czas! — sprzeczał się stary.
— A kiedyż będzie czas? — mówiła ciotka, — gdy zęby zacznie tracić? Nie czas! Jegomość-bo nic nie widziałeś u Podkomorzego, jak za nim panny strzelały oczyma, a i on też! Oto!
— Bałamuctwo!
— A ja mówię, bałamuctwo z tego może być chyba, gdy go wczas nie ożenisz. W tym Lublinie lekkich osób, wdówek, pań duszek zawsze dużo. One na takiego kawalera łase, a z tego obraza Boża.
— Ot-byś nie plotła! — zawołał stanowczo Strukczaszyc, — Tylko, aby mnie straszyć! Ja mu żonę wybiorę, napatrzę i sam dam — gdy przyjdzie pora. Inaczej jak z mojej ręki mieć jej nie będzie.
— A to już! prawdziwie powiadam! — odezwała się p. Blandyna; ale spójrzawszy na brata, musiała umilknąć: sporu z nim nie było sposobu prowadzić.
Tymczasem komornik i szlachta ciągle Sierhin nawiedzała, a czoło p. Strukczaszyca jak nigdy było pogodne i jasne, choć zpod śniegów na po-