Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/144

Ta strona została uwierzytelniona.

sięć w koło nie było. Nikt nie mógł temu zaprzeczyć.
W piękne dni wiosny i lata nie było przyjemniejszej przechadzki z Łopatycz, jak wonnym lasem na Dziewule. Zbliżając się ku nim mieszany ów las zmieniał się w brzeźniak, podszyty trochę leszczyną. Nic nie było piękniejszego nad te smukłe, powyginane jak panienki w tańcu, z długiemi warkoczami zielonemi, w białych sukienkach brzozy. Choć gdzieniegdzie którą swawolna ręka oderwała ze zwierzchniej kory, pozostała rana pomarańczowa, czerwona, brunatna, wyglądała jak na białej szacie krasna przepaska.
Było we zwyczaju z Łopatycz chodzić na spacery na Dziewule. Sędzia często odmawiał pacierze wieczorne pod krzyżem; sędzina, z powodu małego wzrostu, trzewiczków na korkach, usposobienia do sedenteryi, nie lubiła przechadzek, — dzierżgała, dryzlowała, robiła pończoszkę i drzemała w swojem krzesełku z wygodnym podnóżkiem: wychodziła więc bona z sędzianka, czasem sędzia w towarzystwie ex-definitora, niekiedy sam jeden.
Wielka Noc tego roku była spóźniona, i po tych słotach i chłodach, o których wspominaliśmy, nastąpiły dni prześliczne. Brzozy się były zupełnie rozwinęły, i choć je uszkodzono wielce, obrywając mnóstwo pączków nierozwiniętych, dla namoczenia w spirytusie, choć i soku z nich natoczono dosyć