Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/146

Ta strona została uwierzytelniona.

mu z pieniędzmi i interesami nie szło lepiej; szczęściem jeszcze, że Czemeryński nie wglądał w ścisłe rachunki. Mówił sobie: — „A po co się to zdało? gryźć się będę tylko. Co się wyexpensowało, nie powróci.“ Wszystkie te zawody, strapienia, kłopoty, do Pięciu ran Pańskich zaofiarowawszy, tem się pocieszał — że ludziom gorzej bywa.
Szedł z myślami temi i pacierzem na ustach, aż do lasku brzozowego. Tu, balsamiczna woń go orzeźwiła; począł ją w siebie wciągać pełnemi piersiami.
— Delicye! — powtarzał, skończywszy ostatnią modlitewkę.
Zdala już się czerwony krzyż pokazywał. Cichuteńko było w lesie; tylko dzięcioły kuły pracowicie w drzewach i głupia kukułka, przedrwiewać się ich zdając, odzywała się gdzieś w brzeźniaku! Wolnym krokiem sędzia ze spuszczoną głową począł się przybliżać ku krzyżowi i miał już czapkę zdjąć przed nim, gdy usłyszał kroki, podniósł oczy — i stanął jak wryty.
Z drugiej strony od Sierhina, w białym kitlu, w wysokiej letniej czapce na bok przewieszonej, podpasany rzemieniem, opierając się na grubym kiju, szedł krokiem mierzonym pan Strukczaszyc Hojski.
Spojrzeli na siebie — stanęli oba. Kroków może pięć ich dzieliło od siebie.