Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/147

Ta strona została uwierzytelniona.

Czemeryński ramiona podniósł, głowę zadarł, w bok się jedną ręką wziął, sparł na kiju i nie ruszał z miejsca.
Strukczaszyc, jakby się go uwziął przedrzeźniać, prawie podobną, ale butniejszą jeszcze, przybrał postawę; obu im usta drgały, a oczy ciskały pioruny. Na laskach oparte ręce konwulsyjnie dygotały.
Parę minut upłynęło w tem przykrem położeniu.
— Gdy się zawrócę — myślał Czemeryński, będzie sądził, że się go boję i uciekam.
— Nie ustąpię kroku! — mówił w duchu Strukczaszyc. — Stójmy kto kogo przestoi!
Czemeryński sapał. Hojski poświstywał.
— A długoż-to tego będzie! — hę! — krzyknął nareszcie unosząc się sędzia. — Ja tu jestem na moim gruncie.
— Ta! ta! ta! a ja na publicznym gościńcu — rozśmiał się Hojski.
— Myślisz, że ja się ciebie zlęknę? — zawołał sędzia.
— Sądzisz, że ja się ciebie boję? hę? — rzekł flegmatycznie Strukczaszyc.
— Coś-to ty mi za jeden?
— A ty?
Rzucili na się oczyma, jakby się pozjadać chcieli.
— Patrzcie go! tyka! tyka! — zawołał Czeme-