Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/153

Ta strona została uwierzytelniona.

kościelną chcieć odwodzić od stawienia się na placu.
— Ale to fatalna jest rzecz! fatalna! — odezwał się: — Asindziej rękę straciłeś, dawno szabli nie używając, to zajadła sztuka. To się nie godzi. Zresztą spotkanie bez świadków — rzecz niesłychana.
— Słowo! słowo! — zamruczał Czemeryński.
Po długim targu i rozprawach, stanęło wreszcie na tem, że sędzia miał wynijść na plac; ale ks. ex-definitor z brewiarzem mógł nadejść i albo przeszkodzić walce, albo ją powstrzymać.
— Kto mnie może zabronić pójść do krzyża! — rzekł Dominikanin. Inaczej nie dopuszczę; a jutro na intencyą, aby się to bez krwi rozlewu obeszło, mszyczkę świętą odprawię.
Sędzia przypomniał jeszcze, że tajemnica była powierzona jak na spowiedzi. Nie wątpił zresztą że jej ex-definitor dotrzyma.
Cały dzień następujący wszyscy domownicy znowu uważali, że Czemeryński chodził jak przybity, zamyślony, smutny i powzdychujący.
W Sierhinie nikomu na myśl nie przyszło Strukczaszyca posądzać o krwiożercze zamiary. Powrócił bowiem do domu wesół, ożywiony, pałką machając — i z p. Blandyny podżartowywał, co było zawsze dowodem nadzwyczaj szczęśliwego usposobienia.