Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/154

Ta strona została uwierzytelniona.

Nikt go nie podpatrzył, gdy po obiedzie, w swoim pokoju szablę z kołka zdjął, pocałował ją, przeżegnał, z pochew dobył, otarł, wyostrzył i poprobował jakim-by sposobem mógł ją tak schować pod kitel, aby jej widać nie było.
Jeszcze do zmierzchu było daleko, gdy już Strukczaszyc, jakby w miejscu mu usiedzieć było trudno, z pałką na przechadzkę ku lasowi wyruszył.
Łopatycki pan, także nad wieczór zagadał o tem, że świeżego powietrza potrzebuje, i zaprosiwszy z sobą ex-definitora, ruszył ku figurze.
Dominikanin miał pozostać w zaroślach i nie ukazywać się, aż gdy się ichmość raz i drugi złożą.
Pierwszy na placu znalazł się Strukczaszyc; aż tchnął całą piersią, gdy tu stanął.
Spojrzał na figurę.
— Jezusie Nazareński — rzekł w duchu — ty widzisz serce moje, że życia ludzkiego nie pragnę; dajże mi to tylko, abym kropelkę krwi jego utoczył za krew syna mojego, za wszystkie męki i strapienia moje.
Zmówił modlitewkę, nastawił ucha — nikt nie przychodził.
— Kto go tam wie. To plemię zdradzieckie: gotów bestya nie przyjść. No — to go opublikuję i do akt podam jako infamisa! Coraz bardziej się już niecierpliwić zaczynał Strukczaszyc, i krew już w nim się burzyła, gdy nagle usłyszał kroki.