Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/155

Ta strona została uwierzytelniona.

Ktoś szedł — stanął.
Na ścieżce ukazał się sędzia, szablę dobywający z pod kapoty.
— A no! przecie! ja tu już od godziny czekam.
— Przecież-em się nie spóźnił.
— No, to jam się widać pośpieszył — rzekł Strukczaszyc, już dobywając szabli, a pochwę rzucając na ziemię. — „Gadu, gadu — a psy w krupach,“ my tu gawędzim, a gotów kto nadjechać.
Służę.
I stanął wyzywająco stary.
Czemeryńskiemu też zrobiło się z gniewu gorąco: szablę wychylił z pochwy, położył i zbliżył się.
Spojrzeli sobie w oczy, — drwiąco Hojski, zajadle sędzia.
Pomimo krwi zimnej, którą chciał Strukczaszyc okazać, po twarzy jego przechodziły jakby strumienie tłumionej zażartości.
Złożyli się raz; brzękły żeleźce, a tu już w obu szlachecka krew poczęła grać swoje. Skoczył Hojski i płatnął, ale po szabli, rzucił się Czemeryński i chybił. Strukczaszyc miał obrachowany raz, i natychmiast powtórzył uderzenie, prosto mierząc w głowę. Nim się miał czas zasłonić sędzia, szabla Hojskiego rozcięła mu skórę na czole i krew trysnęła. Rana nie była ani niebezpieczna, ani głęboka, ale oczy krwią zaczynały zapływać. Byłby może Hojski poprawił i gorzej obciął przeciwni-