Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/161

Ta strona została uwierzytelniona.

— A że kapelana sam nasadził, aby wpadł, niby insperate, za to-bym szyję dał — mówił sobie, idąc Hojski. Bał się nieboraczysko, aby gorzej nie było — odgraża się spotkaniem! Ale! ale! Na Józefatowej dolinie! Na sądzie ostatecznym gdy przyjdzie do porachowania się między nami. Drugi już raz mi się tak nie uda. — Dobra psu i mucha! — zakończył Strukczaszyc.
Szablę na kołku udało się tak powiesić Hojskiemu, iż nikt tego nie postrzegł.
Z apetytem napił się potem wódki przed wieczorzą, i dalej ciągnął prześladowanie p. Blandyny.
— A już mi asińdźka nie mów, bo że Kaczor się rozwiedzie z żoną i będzie o jej rękę konkurował, ręczę — takie do asińdźki oczy robi!
— Mój bracie — odstrzeliła p. Blandyna — mnie się zdaje, że on do twojego sepecika, co w głowach stoi, większe niż do mnie ma nabożeństwo.
Śmieli się przez całą wieczerzę.




Spotkanie u figury na Dziewulach nie polepszyło stosunków dwu sąsiadów. Strukczaszyc spędził trochę swej zajadłości, naznaczywszy sędziego po łbie; Czemeryński czuł się upokorzonym i tem większą zemstą dyszał. Częściej niż kiedykolwiek na pokojach, u obiadu i wieczerzy, wspominał Strukczaszyca, dając mu zawsze epitety jaknajwyszu-