Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/169

Ta strona została uwierzytelniona.

przebąknął komornik — ale, proszę jaśnie pana, świat na tem stoi.
— Niechże taki świat, wszyscy razem porwą! — krzyknął sędzia — to abominacya!
W czasie tej rozmowy niewiele miało wagi to, co mówił komornik; lecz wpatrzywszy się w jego umyślnie na niewinno-głupowatą przerobioną twarz, można było poznać, że pilno badał sędziego, i do głębi go usiłował przeniknąć. Nie uszedł mu żaden ruch, drgnięcie, skinienie; zdawał się sobie notować wszystkie oznaki niecierpliwości, niepokoju, trwogi.
— Mam go już tu! — na gardło wskazując, odezwał się Czemeryński, który padł na krzesło. — Mam go tu! Dnia ani nocy spokojnej od niego. Żmija zajadła, pełza, sunie się niewidocznie, ryje podemną, ten łotr niegodziwy. Nie zaręczyłbym, że i to wypowiedzenie jego sztuka! Grosza-bym nie dał za to! To do niego podobne. To mi nim pachnie. Popatrzał na komornika, który ani potwierdzał ni przeczył.
— Hm? a ty co sądzisz? — spytał.
— A cóż ja wiedzieć mogę? — odezwał się z naiwnością Kaczor.
— Mógłbyś to spenetrować, kiedy tam bywasz — dodał sędzia.
— Do czegóż się to zda, choćbym i spenetrował! westchnął komornik.