Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/17

Ta strona została uwierzytelniona.

— Rozumiem.
— Ludzi zwołać do karczmy, co żyje. Co żyje, ciągnął dalej stary. Grabie, cepy, kosy niechaj zabiorą, kto ma. Ale żeby mi wyszli do nogi. Dać po kieliszku, dać po dwa, niechaj baryłkę wypiją. Zanosi się na burzę, tem lepiej; siano trzeba zabrać, bodaj w błoto je wmieścić, zniszczyć, ale dać im się niem cieszyć — nigdy w świecie! Cicho iść lasem i zaroślami, juści oni całą noc tam na straży stać nie będą. Jeśli stróże jacy się znajdą, powiązać, pokneblować i rzucić na błocie.
Morawiec ręką machnął, dając znać, że on to wszystko wie i rozumie.
— Toć to nie pierwszyzna — zamruczał.
Ruszył się natychmiast, spełniając rozkaz pana.
Strukczaszyc zadumał się i dodał wpółgłośno:
— Jak którego pobijecie — niéma co — żałować ich nie będziesz.
Morawiec pięść podniósł do góry, pokłonił się, i choć ruch dał mu uczuć ból w kościach, nie syknąwszy nawet, żwawo dosyć ku folwarkowi się posunął. Przed końcem rozmowy, panna Strukczaszanka weszła już była do pokoi. Na prawo z sieni, w obszernej izbie, którą zwykle zajmował syn gospodarza, pan Erazm, świecy jeszcze nie było. Dwoma oknami od dziedzińca wpadające światło oblewało ją szarym półmrokiem, który po kątach już się w zupełną ciemność zamienił. Pokój