Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/170

Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak! prawda! tu trzeba myśleć i radzić — wtrącił, ożywiając się, Czemeryński. Mówiłem acanu, to niesłychana rzecz — skarb koronny żąda delaty, gdy ze wszystkich stron go opadną. Nieraz wojsko czeka lenungu. Zkąd-że ja im wezmę. Zkąd?
Komornik, patrząc w ziemię, rękami tylko okazywał, że w istocie nie było zkąd wziąć.
Znowu z pół kwadransa trwała zaduma.
— Słuchaj — rzekł, zbliżając się do Kaczora nagle sędzia. Masz pozór powrócenia do Sierhina?
— Pewnie, bo jeszcze mi nie mówił Hojski, po co mnie wzywał.
— No, to jedź-że, jedz zaraz, i penetruj go, czy — rozumiesz! (nie poddając mu tej myśli!) czy gotów moje skrypta nabywać. Jeżeli się okaże do tego skłonnym, miejże rozum, objaśnij go, że na tem nie wskóra nie. Pozwie mnie? — w przyszłym trybunale mój siostrzeniec, spodziewam się, będzie miał vice-marszałkowstwo. Marszałek nie przybędzie, — ja w tem — obronię się, i — figa! Niechajże następnych roczków czeka.
Rozumiesz?
Komornik głową okazywał, że pojął rzecz doskonale.
— Jedź zaraz — dodał Czemeryński — wyrozumiej, i z raportem powracaj. Nie pożałujesz tego.
Skłonił się Kaczor i w kilka minut był już w stajni przy kałamażce, gdzie chłopca się doszukać nie