Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/19

Ta strona została uwierzytelniona.

żywo mówił leżący. Taką mam naturę, że na bójkę patrzeć z zimną krwią nie mogę. Po co się bić, na co, przecież gdzieś jest prawo, sąd, sprawiedliwość.
Tych wyrazów domawiał, gdy niespodzianie ojca stojącego z rękami w tył założonemi spostrzegł przed sobą. Zamilkł nagle.
Strukczaszyc zdawał się chcieć słuchać dalej. Ciotka cofnęła się zaraz do stolika, na którym leżały płatki w kilkoro poskładane i jakieś medykamenta.
Moment długi dosyć panowało milczenie.
Wtem stary, jakby na ostatnie wyrazy syna dłużnym był odpowiedź, zaczął zcicha, ze zwykłą sobie flegmą i udanym spokojem.
— A tak — tak, jest gdzieś prawo, sąd i sprawiedliwość. Musi gdzieś być. Niewątpliwie — tylko nie u nas. U nas zeszło na pięści i na to — kto kogo zmoże.
A juści sprawiedliwość gdzieś musi być, ale się pod te czasy schowała. Do sądu iść z panem sędzią Czemeryńskim, który ma i wiosek dużo i przyjaciół wielu, i kolligatów i potentatów za sobą, to jakby pieniądze w błoto wrzucać.
Ja z nim nie wygram nigdy, a dokuczać mu mogę zawsze i muszę. A no, muszę, wziąłby mi Osowiec, dalej zabrałby Gordziszcze i Kuliki i las,