Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/220

Ta strona została uwierzytelniona.

tylko upozorowanem szpiegowstwem Strukczaszyca, chcącego mieć nadzór nad przyszłą sukcessyą Kasztelanowej.
Nikt tu więc nie był rad p. Erazmowi; zawczasu się nań krzywili wszyscy i zapowiadali, że mu tu długo miejsca zagrzać nie dadzą.
Płachciewicz, który udawał, że do pani Ostrogrodzkiej czuje skłonność (gdyż w jej reku była kassa), szepnął na ucho damie swojego serca:
— Niech się państwo spuszczą na mnie; my go ztąd wykurzemy.
Pan Erazm jechał niechętnie, a tu zbierano się już przyjąć go jaknajzimniej, bodaj nieprzyjaźnie. W pałacu zaprowadzony był już od wieków taki porządek, że wszyscy donosili pocichu na wszystskich i wzajem szkodzili sobie. Pan Erazm więc nie mógł uniknąć losu wszystkich mieszkańców pałacu. Nim jeszcze przybył, Kasztelanowa kazała do siebie zawołać Płachciewicza.
Jak zawsze, śpieszyła się i teraz z czemś i wchodzącego powitała w progu.
— Co chciałam mówić, mój kochany Płachciewicz, bo ja to jestem tak roztargniona, tyle rzeczy na głowie — ale, już wiem, to ten nieszczęsny synowiec, który na mnie spada! W krótkich słowach, bo nie mam czasu, powiem asanu, żebyś mu tam wcześnie jakie mieszkanie wyznaczył i kazał oczyścić.