Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/225

Ta strona została uwierzytelniona.

— Niech-no się pan nie gorącuje! — zawołał — bo to znowu trudno, ja się nie rozerwę, a czego niéma, toć nie stworzę.
— Zatem nic mi nie trzeba! — powtórzył Hojski, na głowę biorąc czapkę.
Płachciewicz, Franciszkanina porzuciwszy, wybiegł za Erazmem.
— Stancya dla pana przecież jest, tylko nie wiem czy oczyścili, a z końmi — to trzeba zobaczyć.
— Każ mi waćpan pokazać mieszkanie! — odparł sucho Erazm.
Obejście się trochę pańskie przybyłego zmieniło natychmiast usposobienie marszałka. Po chwili namysłu, nie poprowadził już gościa do izby na drugie piętro, uznawszy ją za zbyt lichą, i chwyciwszy klucze, otworzył mu ów pokój nieboszczyka pana, o którym mówiła Kasztelanowa.
Ten, choć także opuszczony i z główniejszych sprzętów ogołocony, zawsze daleko był wygodniejszym od lichej izby na drugiem piętrze. Brakło i tu wiele, lecz Erazm umiał sobie dać radę. Pierwszemu odartemu sługusowi, którego spotkał w sieni, dał półtalara i kazał mu sobie przynieść na czem zbywało. O grosz gotowy było tu zawsze trudno, chłopak więc odrazu przystał na służbę do p. Erazma.
Konie postawiono w jakiejś komórce, do której