Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/239

Ta strona została uwierzytelniona.

Gdy sędzia zagaił o sprzedaży lasu, żyd się uśmiechnął.
— A zkąd jego brać? — zapytał.
— Cóż waćpanu do tego, kiedy ja daję?
Pokręcił głową kupiec.
— Znasz waćpan moją dyferencyę z Sierhinem?
— Dyferencyę? ale ona do Sierhina należy — odparł stary żyd.
— Tak samo jak do mnie! — odparł sędzia. — Mamy o to proces, który już trwa lat dwadzieścia kilka.
— No, i może jeszcze trwać trzydzieści — rzekł Zybik. Pan Strukczaszyc ten las szanuje, a jak ja jego znam — dodał Aron — broń Boże napaści, gotów komu w głowę strzelić!
Czemeryński się zamyślił.
— Z nim niéma co żartować — mówił dalej Zybik. — Choćby pan sędzia chłopów ze wszystkich wiosek spędził, w jednym dniu nie wytną, a on i sąd sprowadzi i sam się bronić będzie. To wojna!
Z przeproszeniem, jaśnie pana, ja tego nie będę radził, i tego drzewa nie będę kupował. Nie.
— No, to kupi drugi — zawołał Czemeryński.
— Nikt nie odważy się. Na co nam takie drzewo, za które musi ludzka krew się polać? — odparł Aron. I panu sędziemu ono na szczęście nie pójdzie.
— Ja potrzebuję pieniędzy — odparł Czemeryński — to darmo.