Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/246

Ta strona została uwierzytelniona.

skonfundowany, że sławna jego francuszczyzna, którą się posługiwał, z trudnością mu dziś przychodziła.
Nim jeszcze podano wieczerzę, którą państwo grafowstwo brali z królewskiej kuchni, Podkomorzy, assystujący Czemeryńskiemu, wskazał mu na uboczu u komina, w wojskowo-myśliwskiem ubraniu, stojącego, bardzo słusznego wzrostu mężczyznę, twarzy ni pięknej ni brzydkiej, biało kurowatego blondyna, który budową całą i olbrzymiemi, a niezbyt zgrabnemi, kształty, zdradzał swe pochodzenie świeże od pracowitego ludu.
Strojnym był błyszcząco i jaskrawo — lecz go to nie czyniło piękniejszym.
— Na hajduka wygląda! — szepnął Czemeryński.
— Ale, co znów — odparł Buchowiecki — nie znasz saskiej szlachty, wszyscy oni tacy drągale.
Pan Vogt, którego tytułowano lejtnantem, był śmiały i mówił wiele, obserwował jednak sędzia, że inni dworacy, wojskowi, szlachta, szambelanowie, lekce go sobie ważyli, niezbyt słuchali, gdy się odzywał, obracali się do niego tyłem — a on też ustępował im z drogi, milkł, i aż nadto się pokornie akomodował. I to mu się w nim nie podobało. Przed wieczerzą zaprezentowano p. Vogta sędziemu i wzajemnie, a że po polsku nie umiał więcej nic, oprócz — „pana topocieja,“ rozpoczęli z sobą konwersacyę ową sławną francuszczyzną.