Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/266

Ta strona została uwierzytelniona.

Jednego dnia nad wieczór zaturkotało; ciocia wybiegła zobaczyć, poznała Kaczora i uspokojona poszła do siebie, gdy w tejże chwili w pokoju Strukczaszyca rozległ się jakby grzmot, jakby wybuch jakiś, jakby śmiech potężny. — Poznała w nim panna Blandyna głos brata, lecz nie mogła pojąć co mogło go do tak nadzwyczajnego wykrzyku pobudzić.
Drzwi się otwarły i potężnym swym basem Strukczaszyc — zawołał:
— Blandyno!
Biegła już do pokoju.
Tu Kaczor stał u drzwi, czapkę jeszcze w ręku trzymając, a przed nim Strukczaszyc, trzymający się za boki, z ustami otwartemi, z wyrazem takiego osobliwego uszczęśliwienia, jakiego nigdy nie zwykł był okazywać.
— Ale, chodź-że! — posłuchaj! — począł. — Jak Boga kocham, że tak szczęśliwy jestem, jakby mnie kto na sto koni wsadził! Tylko czy to prawda? — czy prawda?
— Jak Boga kocham! — wszyscy bębnią — słowo panu daję najświętsze! — zawołał Kaczor.
— Słyszałeś! — hę? — zapytał Strukczaszyc, zapominając, że siostra tylkoco weszła.
— Ja o niczem nie wiem! — Cóż się stało! — odezwała się Blandyna.
— Stała się najprzedziwniejsza rzecz, jaka się