Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/269

Ta strona została uwierzytelniona.

się, byłem w strachu, żeby się chłopiec nie zadurzył w tej lalce. Młodość jest głupia, a powiem tylko tyle — energicznie konkludował Strukczaszyc — wolałbym syna widzieć na marach, niż u ołtarza z Czemeryńską!
Panna Blandyna krzyknęła.
— Jak jegomość możesz mówić coś podobnego! Czy to się godzi! czy to po chrześcijańsku! Wstydziłbyś się.
Strukczaszyc wcale nie nawykły, aby mu siostra śmiała oponować, oczy wielkie na nią wytrzeszczył.
— A to co jest? — krzyknął.
— Co? co? — ofuknęła gniewnie p. Blandyna — to, że ojcu nie przystało wyzywać p. Boga i mówić o własnem dziecku na marach!
Hojski zamilkł.
— Nie ucz-że mnie rozumu! — odparł ponuro i zwrócił się do komornika.
— Gadaj co więcej! toć to przecie historya! gadaj!
— Ja-bo nie wiem nic więcej! — rzekł komornik.
Strukczaszyc, niecierpliwy, chodzić zaczął po izbie.
— No, to napij się wódki, przekąś, siadaj na bryczkę, jedź z kondolencyą do sędziego do Łopatycz — i wracaj mi się cożywo. Ja spać nie pójdę, aż się dowiem — co to się stało.