Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/271

Ta strona została uwierzytelniona.

— Niewiele — niemożna nic spenetrować — począł Kaczor — Do sędziego ledwie mnie dopuścili na chwilę, we dworze gęby pozamalowywane, jakby nic się nie stało. Tylko po ludziach znać, że im cięży coś na sercu. Z początku ani było co dobyć.
— Więc tają? to może kłamstwo? — przerwał Strukczaszyc.
— A, niechże pan posłucha do końca — odezwał się Kaczor, poważną przybierając minę.
Sędzia mnie przyjął chory — skarżył się tylko, o interesach zagadnął i odprawił. Ludzie gadać też nie chcieli. Musiałem pójść do Śliwki, z którym jestem dobrze. Jego w domu nie było, wyszedł w pole. Siedź i czekaj. Śliwczyna — ani się z nią dogadać: nie wiem i nie wiem. Nareszcie przybył i on. Zakląłem go, do alkierza wziąwszy: Wiesz, że ja przyjaciel domu, nie zdradzę; mów co się stało? jak? — Ten mi na to: — A, myślisz, komorniku, że ja co wiem. — Jak w rogu. — Tyle tylko, że panny niéma.
Począłem pytać: z kim uciekła? — Otóż to sęk — rzekł ekonom, że tego i dyabeł nie zgadnie. Panna była harda, na nikogo i patrzeć nie chciała. Supponują, że odjechała do ciotki, do matki Teressy do Lublina, ażeby jej rodzice Niemcem nie persekwowali. Posłano do Lublina, na wszystkie cztery wiatry.
Otóż tyle dobyłem ze Śliwki. Miałem już jechać, gdy około mostu spotkałem Prędkowskiego, ka-