Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/272

Ta strona została uwierzytelniona.

merdynera sędziego, idącego z austeryi, jakby z pogrzebu. Zawsze z nim byłem dobrze. Wziąłem go na bok.
— Co za nieszczęście! — rzekłem.
— A, to komornik wiesz? — zapytał.
— Jakże, proszę waćpana (tu-m skłamał, Boże odpuść), sam sędzia mi mówił, ale pod sekretem.
To skonwinkowało kamerdynera, że mi usta i serce otworzył. Weszliśmy w zarośla.
Powiada, że przez cały czas podróży z Warszawy, po pannie nic nie było widać nadzwyczajnego. Owszem, śmiała się, mówiła wiele, z ojcem i matką była jak najlepiej, a z Francuzki guwernantki drwiła, że miała nos na kwintę. Na popasach i noclegach, tylko miała taki zwyczaj, że się wypraszała na przechadzkę, przebiedz, że jej od siedzenia w powozie nogi zaklękły. Francuzki nie brała z sobą, tylko pieska Żolcia. Na ostatnim noclegu, choć deszczyk mżył, zapragnęła po lasku się przejść. — A już jak się uparła w czem, nie było na nią sposobu. Poszła. Tymczasem — Prędkowski powiada — kuchta wieczerzę przygotował, nakryli do stołu, czekają pół godziny, godzinę: niéma panny. Myśleli, że się w lasku zbłąkała. Posłano służbę szukać, wołać, — na wszystkie strony: panny niéma. Już i noc — strach czy się jej co nie stało. Ludzi wyprawiono z latarniami; sam sędzia wyszedł na gościniec, strach, trwoga — panny niéma. Co tam