Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/275

Ta strona została uwierzytelniona.

Ja acanu więcej powiem — dodał Strukczaszyc, widząc z miny komornika, iż to nie trafiało do jego przekonania. — Sądź sobie co chcesz, ja to powinienem uczynić przez miłosierdzie!
— Jak? przez miłosierdzie? — syknął zdziwiony Kaczor.
— A tak! — odparł Hojski z półuśmiechem sardonicznym. — Człowiek już zbolały, zbity, to mu tam więcej jedno szturgnięcie bardzo nie będzie dolegać. Byłoby z mej strony okrucieństwem, gdybym, dawszy mu wytchnąć i wypocząć, dopiero go potem oprymował.
Komornik osłupiał. Spojrzeli sobie w oczy: Kaczor tą argumentacyą był przerażony, uląkł się swojego pryncypała.
— Tak, kochany mój — ciągnął Hojski — przez miłosierdzie go dobić trzeba — aby się nie męczył.
A ja też względem tej szui obowiązków żadnych nie mam, tu idzie o moją skórę. Zatem śpiesz mi się waszmość z pozwami, i jak tylko na terminie nie zapłaci — tradować! tradować! tradować!
— Wie pan Strukczaszyc, rzekł cicho Kaczor — to go w istocie może dobić.
— Ha? jeśli w tem jest wola Boża! dodał stary — ja nie mogę się jej przeciwić. My robimy swoje — kury do indyków nie należą.
Komornik zmilczał.