Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/276

Ta strona została uwierzytelniona.

W kancellaryi przygotowywały się papiery. — Strukczaszyc przyśpieszał o ile możności.
Sędzia w terminach nie zapłacił, protesta zostały do akt wniesione, obligi intabulowane; wlewki nabyte wynosiły summę, za którą conajmniej dwie wioski zatradować było można. W urzędach Strukczaszyc sypał groszem i wszystkich miał po swej stronie.
Z nieubłaganą mściwością i nienawiścią ścigał nieprzyjaciela. Był tego przekonania, jak powiadał, że sam Pan Bóg sprzyjał słusznej jego sprawie i nią się opiekował.
Jakimś milczącym tryumfem jaśniała twarz jego, gdy w niedzielę do kościółka pojechał.
Z Łopatycz, oprócz pisarza prowentowego nie było nikogo, ławka kolatorska stała pusta. Hojski po mszy świętej poszedł z komornikiem na probostwo.
Ks. Dagiel przyjął go chłodno.
— A co, ojczulku — cicho szepnął Strukczaszyc. Doczekałem, ja chudy pachołek, że po tym żółto-brzuchu pojadę! Ha! Pan Bóg pokarał na dziecku, a ja mu i majątku szmat zabiorę. Tryumfowali przemocą — przyszła chwila na mnie.
Zatarł ręce z radości.
Ksiądz stał, jakby patrzał na chorego lub obłąkanego — litościwie.
— Mój Strukczaszycu — rzekł, nigdy się z cudze-