Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/28

Ta strona została uwierzytelniona.

Strukczaszyc, mimo stojących od deszczu kałuży, zeszedł do połowy dziedzińca.
— A co? spytał.
— Wedle rozkazania! począł, kłaniając się Morawiec, od którego mocno wódkę czuć było.
Pan Hojski przystąpił bliżej.
— Była straż?
— A jakże i trzech stało, z których dwu leży: dostali dobrą pamiątkę i w kij ich powiązać kazałem. Trzeci, bestya, uciekł, com się bał, żeby gromady nie naprowadził; ale jak się burza rozpostarła — strach jak szalała; sądny dzień był na błocie; pioruny waliły tylko patrzeć kto żyw! Musiał gdzieś przyczepnąć. A my czasu nie marnowali, het siano zgarnęli i do wody, do prudu, w trzęsawicę.
— Już my z Osowca schodziliśmy, gdy gromada od Łopatycz poczęła biedz — a no, po harapie. Siana i źdźbła nie zostało.
— Ani im, ani nam! mruknął pan Hojski. A ludziom się dobrze dostało?
Morawiec głową pokiwał.
— Aby się wylizali — rzekł krótko.
— Weź sobie aśińdziej kasztanowatą — co zpod Sapieżanki — dodał pan Hojski.
Morawiec się do nóg pokłonił.
— O tem, co się z panem Erazmem stało, ani mrumru — rzekł Strukczaszyc. Będą gadać — po-