Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/284

Ta strona została uwierzytelniona.

wiał i chleb mu odbierał, był mężczyzną lat średnich, elokwencyi i zdolności niepospolitych, zabiegliwym niezmiernie, lecz nie wiodło mu się w niczem.
Walczył z losem uparcie, los się uwziął nie dać mu się dźwignąć. Im silniej się rzucał, jeździł, starał, tem mu gorzej szło.
Sędzia już zły, patrzał tylko na drzwi, aby wchodzącego wziąć na oko i — byle pozór zburczeć potężnie.
Przed progiem słychać było niezmiernie długo, jak się zdawało Czemeryńskiemu, chrząkanie i staranne ocieranie nóg. Pukszta, stojąc za drzwiami, poprawiał strój, gładził włosy, sposobił przemówienie.
Ukazał się wreszcie.
Był to słuszny mężczyzna, zdrów, poczynający szpakowacieć, z twarzą długą i oczyma żwawemi. Prezentował się bardzo przyzwoicie i z pewną elegancyą.
— Pana sędziego dobrodzieja, nóżki całuję.
— Kłaniam się — rzekł sucho Czemeryński, nie ruszając się z krzesła.
— Pan sędzia daruje, że mu może spoczynek potrzebny przerywam, lecz są sprawy niecierpiące zwłoki.
— Czy i waćpan masz do mnie lub ze mną sprawę jaką?