Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/290

Ta strona została uwierzytelniona.

Jękliwy głos odpowiedział:
— Chory, chory.
— No, to niech ci p. Blandyna mięty zgotuje. Hę!
Nie było odpowiedzi.
Strukczaszyc, postawszy nieco, widząc, że nic nie dopyta, odszedł.
Nazajutrz rano komornik po kawie wstał, lecz widać było na nim skutki wczorajszego paroxymu. Zżółkł przez noc jak wosk, oczy miał krwią zabiegłe i ręce mu się trzęsły.
Zaczął go wypytywać Hojski o przyczynę nagłej słabości i dowiedział się, że wieczór był bardzo zimny i wilgotny.
Około południa Kaczor się miał lepiej, prosił jednak o folgę, gdyż, jak utrzymywał, siedzieć nie mógł dla zawrotów głowy. Przeleżał dzień cały. Prawie gwałtem go miętą pojono. Starania panny Blandyny i spoczynek wkrótce postawiły go na nogi.
O przygodzie swej około lamusa nie pisnął ani słowa: z niesłychaną tylko gorliwością wziął się do sprawy łopatyckiej, tak że Strukczaszyc go teraz raczej hamować musiał niż podpędzać. Szło też przewybornie i nad podziw szczęśliwie. Spiesznemi krokami zbliżano się do tradycyi, a woźni po woźnych zajeżdżali z papierami do Łopatycz.
Czemeryński, czy nie miał nadziei obronienia się, czy coś innego knował, przyjmował to niemal obo-