Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/300

Ta strona została uwierzytelniona.

Miał zagadać, gdy Czemeryński nastawiający ucha, dał mu znać, ażeby zmilczał.
Ksiądz nie mógł zrozumieć o co chodziło.
W tem wśród głuchego milczenia godziny porannej, zdala, z głębin lasu, dał się słyszeć łoskot stłumiony, dziwny, ogromny jakiś, straszliwy, który księdza ex-definitora przeraził.
Tysiące uderzeń jedne po drugich roznosiły echa. Pierwsze z nich były nieśmiałe i słabe; ale wkrótce podniosła się liczba, przyśpieszyły razy, las robrzmiał niezrozumiałym hukiem, jakby puszczę jakaś siła niewidzialna szturmowała.
Ksiądz przeżegnał się, zbladł, ręce złożył i spytał słabym głosem:
— Co to jest, panie sędzio? Co to jest?
Czemeryński tryumfująco się uśmiechał:
— A słuchaj-no, acan dobrodziej, — zawołał — czy może być na świecie przyjemniejsza muzyka nad tę! Ha! ha (pięść podniósł w stronę lasów). Niech mnie zna szerepetka! niech zna!
— Ale cóż to jest? na miłosierdzie Pańskie! co to jest, p. sędzio?
— Nic! zabaweczka niewinna! Śmiał się Czemeryński. On mnie traduje, a ja mu las wycinam! Kwita, byka za indyka!
Słyszysz, księżuniu, ośmset, może tysiąc siekier pada na pnie odwieczne! Zaczekaj chwilę, posłyszymy jak sosny runą!