Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/305

Ta strona została uwierzytelniona.

p. Blandyna, cała we łzach, z energią niezwykłą, rzuciła się ku bratu i strzymała go.
— Na rany Pańskie! Co robisz! wstrzymaj-że się! Niepuszczę! Zabiją cię — ty zabić możesz! Nic nie poradzisz, tam przemoc i siła! Co lepszego będzie, gdy zginiesz! Ja cię nie puszczę; to-by było szaleństwo!
Bracie! bracie, opamiętaj się!
Strukczaszyc stanął.
— Co to, z pozwoleniem, babskich lamentów słuchać — krzyknął zapalony Kaczor — tu panie wal, a bij, bij a wal. Sędziego w łeb! sędziego w łeb!
— Waćpan oszalałeś — zawołała, zwracając się ku niemu p. Blandyna — na zgubę posyłasz innych! Idź pan sam! idź-że sam! Słyszałeś, że tysiąc ludzi spędzono, że strzelcy czatują z fuzyami. Im tego potrzeba, ażebyśmy się porwali bezsilni. Napadną na dwór! Gotowi zburzyć i spalić!
Nierozum jest rwać się bez siły!
Panna Blandyna osłabła prawie, trzymając brata i usiłując mu zaprzeć drogę. Komornik, za nią stojący, dawał mu znaki, ale napróżno. Głos siostry przemówił jakoś do przekonania. Hojski stanął zamyślony:
— Masz acanna słuszność! tak! na kułaki iść nie nasza sprawa. Komornik! słyszysz, na wózek do sądu, po urząd do obdukcyi! — i — visum repertum.
Kaczor, który drugich rad pędził, gdy mu przy-