Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/312

Ta strona została uwierzytelniona.

Właśnie ten rozum i cierpliwość wprawiały Czemeryńskiego w niepokój jakiś. Znał nadto dobrze Strukczaszyca, ażeby mógł przypuścić, że mu to daruje i zemsty szukać nie będzie. Teraz dopiero, ochłonąwszy, obrachowywał, że proces o wiolencyę i najazd mógł pretensyami za szkody pokryć resztę klucza Łopatyckiego.
— Cóż mi tam! — powiedział sobie w duchu, wzięli dyabli krowę; niech biorą i cielę! Będzie się mścił, ale com dojadł mu, to dojadłem.
Śliwka jeszcze stał u progu, czekając na należną pochwałę. Czemeryński stał zadumany.
— I — rzekł pomilczawszy — i niesłyszeliście nic, ze dwora — ani słowa, ani jęku? Nie wiedzieliście nic? nie dali znaku życia?
— A nic, rzekł ekonom, strusili, przycupnęli, albo to, proszę jaśnie pana, mała rzecz ośmset ludzi z toporami? Ta-to potencya, nie żart! Ta-to była, panie, armia... Cóż im się było porywać z motyką na słońce!
Poszedł spać sędzia, dużo mniej zadowolony niż był zrana; jakoż mu się to teraz inaczej zupełnie wydawało. W jego wyobraźni miała to być tragedya krwawa, mógł paść zapamiętały Strukczaszyc! a ten się nawet ani ukazał. Zemsta była nie pełna, nie osmaczona krwią — a teraz następowały po niej prozaiczne jej skutki: pozwy, zjazdy, opatry-