Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/315

Ta strona została uwierzytelniona.

taruszkę, przychodził do niej i tak często grywać w maryasza na zdrowaśki. Piotruska, bez żadnego wykształcenia, prosta sobie kobieta, była przecież rozumną i przebiegłą. Opowiadała też wyśmienicie o dawnych czasach i o swojem wychowaniu na dworze Sapiehów.
Ksiądz Ambroży zaproszony przyszedł jak zwykle z dobrym humorem i tabaczką.
Piotruska czekała nań w krześle u stoliczka z kawą.
— Coś dobrodziej o starej dewotce zapomniał, odezwała się żartobliwie — a ja oczy wypatrzyłam, uszy wysłuchałam, czekając miłosierdzia.
— E! jejmościuniu, to nie za mną, ale za tuzem czerwiennym zatęskniłaś, — rozśmiał się mnich, siadając.
— Otóż bardzo przepraszam, bo za jegomością dobrodziejem. Pokiwała głową.
— Mam wielki, wielki interes!
— O! ba! do mnie!
— A no, słowo daję.
Westchnęła staruszka i minę nastroiła poważną. Odchrząknęła.
— Ja dobrodziejowi tajemnicę jedną powierzę — dodała. Noszę się z nią jak z gorącem żelazem w kieszeni, tak mnie piecze.
— A! bo to wy kobiecięta! — rzekł Dominikanin. Wam zawsze trudno z językiem. Zbądź-że się