Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/325

Ta strona została uwierzytelniona.

— Z jego naprawy! — rzekł ks. Dagiel, ramionami ruszając. Co się waćpanu dzieje, panie sędzio? On o tem nie wie, nie domyśla się tego, nie przeczuwa, a gdyby się dowiedział, nie ręczę, czyby się syna wyrzec nie był gotów.
Sędzia prychnął po swojemu i czuba potarł.
— Jesteście tego pewni? — spytał niedowierzająco.
— Jestem tego najpewniejszy — odparł ks. Dagiel. — Miał jakieś podejrzenie na syna, i sama ta myśl skłoniła go do wysłania go gdzieś na wygnanie, aż w Witebskie.
— Seryo? — spytał Czemeryński, oddychając jakoś wolniej. — Jegomość dobrodziej nie żartujesz?
Ks. Dagiel potrząsł swoją starą rewerendą.
— Kto taką suknię nosi, temu się żartować nie godzi — zawołał surowo — i nie godzi mu się rzucać słowy lekkiemi!
— Ależ-to, co ja słyszę od waćpana dobrodzieja — poprawił się, głos zniżając sędzia, zmienia zupełnie postać rzeczy. Więc Strukczaszyc tryumfuje!
— Z czego?
— Z tego, że mi córkę porwali!
— On o tem nie wie! — zawołał ks. Dagiel.
Czemeryński zadumał się. Stali dotąd w pośrodku pokoju, a staremu nogi drżały: poprosił siedzieć. Zadumany był, lecz gniew zwolna z twarzy