Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/326

Ta strona została uwierzytelniona.

mu schodził — łagodniał. Ks. Dagiel badał go, spoglądając nań uważnie.
— Słucham, wierzę słowom waćpana dobrodzieja, a razem wszystko to mi się w głowie nie mieści — odezwał się Czemeryński. — Miej waćpan litość nad sercem rodzicielskiem, powiedz mi co wiesz, uspokój mnie. Nie pozostaje mi nic, tylko przebaczyć synowi tego rozbójnika, co tak zbójecko mi porwał córkę, i co najprędzej ślubem ich połączyć!
— Oni ślub wzięli, tego samego dnia, gdy panna uciekła — odparł ks. Dagiel.
Zerwał się z siedzenia Czemeryński i padł zaraz na nie.
— Gdzie? jak?
— Ja im dałem ślub — ja! — rzekł ks. Dagiel.
Sędzia się przeżegnał.
— Wy? wy?
— Musiałem dać ślub, aby nie dopuścić związku bez błogosławieństwa kościoła.
Ale, słuchaj waćpan, — dodał ks. Dagiel — wszystkiego się dowiesz. Znasz mnie od lat wielu, że do żadnych intryg nie mieszam się. Nie wiedziałem też o niczem w świecie, gdy przyjechała do mnie wieczorem panna Blandyna Strukczaszanka, ledwie żywa, i wszedłszy do nóg mi upadła.
Ledwiem mógł, uspokoiwszy ją, dowiedzieć się, że — tej nocy pan Erazm Hojski, za zgodą i umową z córka waszą, miał ją uprowadzić z noclegu, i