Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/33

Ta strona została uwierzytelniona.

ski kaplicę własną miał u siebie, nie mógł się wyrzec zupełnie parafialnego kościoła, do którego kilka razy w rok na wielkie uroczystości stawić się musiał. Spotykano się wiec w kościele, a bywało, że się trafiło zjechać i u sąsiada. Najczęściej wówczas jeden się wynosił jak mógł najrychlej, niekiedy jednak nie wypadało uciekać. Bokiem więc chodzili, niechcąc się znać, Czemeryński i Hojski.
Pierwszy z nich na pana chorował, a tamtego na jednej, choć dużej, wsi, miał za hetkę pętelkę. Hojski znowu na Czemeryńskich wydziwiał, dowodząc, że choć od kilku pokoleń szlachtę udawali, jako-żywo nią nie byli. Żartował sobie z nich, zowiąc ich mieszczanami Czarnawczyckimi.
Tymczasem Czemeryńscy już i książęce i senatorskie mieli kolligacye i pięli się tak, że na Hojskich patrzeć nie chcieli, nazywając ich hołotą.
Że pomiędzy często okrutnie rozwścieczonemi na siebie rodzinami, do starcia, napadu i krwi rozlewu nie przyszło, przyznać to było potrzeba wyraźnej łasce Bożej. Strukczaszyc też Hojski, żelazny człek, był milczący i nieporywczy, a Czemeryńskiego rodzina i blizcy chronili i zabiegali, aby burdy nie poczynał. Ciągnęło się to tak już od niepamiętnych czasów, ale ludzie ciągle prorokowali, że kiedyś jednak będzie nieszczęście z tego. Tymcza-