Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/335

Ta strona została uwierzytelniona.

— Kochanie moje, rybko moja złota! — zawołała. — Już wszystko dobrze! nie gniewaj się! Dziecko nasze Bóg uratował, odzyskamy je wróci do nas.
Czemeryński psuć jej tej radości nie chciał, zamilczał. Co myślał dalej czynić — nie powiedział, rad był tylko, że biedna kobiecina doznała pociechy.
W Sierhinie tymczasem przyśpieszano tradycyą i zawiązywano proces kryminalny o wycięcie lasu. Strukczaszyc tak był tem przejęty i rozgorączkowany, iż o wszystkiem innem zapominać się zdawał. Erazm-by mu był może tak rychło na myśl nie przyszedł, gdyby nie nawał rozmaitych skryptur, do których mógł być pomocnym.
Kaczor do wycieczek i intryżek był przydatny, w pisaniu i prawie mocnym nie był. Cytował statuta, konstytucye, korrektury, excepta, najopaczniej a z bezczelnością niezmierną. Strukczaszyc posługując się nim, zmęczył się i, jak mówił — zdyzgustował.
— Partacz-bo jest! — mówił sobie pocichu — nie ulega wątpliwości.
Siedzieli raz przy wieczerzy, on, panna Blandyna i Kaczor, który się rad na cudzym chlebie przeżywiał, gdy Hojski, jakby go co tknęło, zawołał do siostry:
— A czego on tam dłużej ma siedzieć? — nieprawda?
— Kto? — spytała siostra.