Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/356

Ta strona została uwierzytelniona.

wadzony przez żydka, który mu drogę wskazywał, zjawił się w pałacowej bramie.
Zwykła wrzawa i nieład panowały w siedzibie pani Kasztelanowej. Wypadkiem tylko jakimś, marszałek dworu Płachciewicz, do którego na warcaby dnia tego Franciszkanin przyjść nie mógł, znajdował się niedaleko wrót, zajmując się gwałtownem robieniem porządku po swojemu. Napadały na niego takie nagłe momenta gorliwości. Przez miesiąc czasem nigdzie nie zajrzał; potem jak burza spadał na gawiedź, i — na grzbiecie stróży kończyło się to porządkowanie.
Właśnie z ogromną wrzawą indagował marszałek winowajcę, gdy zoczył w bramie mężczyznę poważnego i, ręką nakazawszy milczenie powołanym przed sąd, sam osobiście zwrócił się ku gościowi, z figury i stroju domyślając się w nim kogoś dostojnego.
— Wszak nie mylę się, jest to pałac pani Kasztelanowej? — zapytał sędzia.
— Tak jest! tak! — odparł Płachciewicz, jaśnie pan daruje, że tu wpadł na takie larum, ale to z tem bydłem, z pozwoleniem, inaczej nie można jak siecz, bij i łaj!
Otarł uznojone czoło.
— Wszak młody Hojski z żoną, mieszka także w pałacu? — zapytał sędzia grzecznie, ale dumnie.