Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/376

Ta strona została uwierzytelniona.

— Gdyby nie dał on, znalazłby się inny — rzekł obojętnie Kaczor. — Pan się też nagniewasz, nasrożysz, a będziesz musiał tak jak Czemeryński akceptować — to trudno.
Z pod brwi nawisłych spojrzał nań Strukczaszyc, aż się przed tem wejrzeniem cofnąć musiał nieco Kaczor. Porównanie go z sędzią ubodło niezmiernie Hojskiego.
— Co Czemeryński to nie ja! — zawołał — rozumiesz!
Podniósł pięść, komornik skulił się i zmilczał.
— Więc to się pod nosem, tu u mnie działo; ks. Dagiel taki łaskaw, że pobłogosławił — a o mnie, ojcu wiedzieć nawet nie chcieli, że żyję — jakby mnie na świecie nie było! — Począł przerywanym głosem Strukczaszyc. Spisek na mnie uknuli. Czemeryńskiemu to na rękę, pewnie: processu chce się zbyć i córki, którą-by mu niełatwo kto wziął. Zapomnieli tylko, że p. Erazm, a ja — to nie jedno.
Ja go znać nie chcę.
Kaczor patrzał i słuchał ciekawie. Panna Blandyna napróżno usiłowała mowę mu przerwać, obawiając się, aby syna nie przeklął.
Po milczeniu długiem potrzeba wylania się z żalem, otworzyła usta Strukczaszycowi; ale, nienawykły do mówienia, przerywanemi słowy wybuchał i milknął. Oczy mu dziko pałały.
Komornik stał ciągle w progu.