Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/389

Ta strona została uwierzytelniona.

Westchnął Czemeryński.
— Gdybym był miał choć tę satysfakcyę, że Strukczaszyca zmogłem i zwyciężyłem, ale i to nie. Na piasku mnie osadził, syna się wyrzekłszy, i gotów jeszcze majątek oddać na ubogich. Takiego łotra świat nie widział!




Na tym szmacie lasu, który, choć już może na to nazwanie nie zasługiwał, zwał się jeszcze Puszczą Kobryńską, jakgdyby na równi z niezbyt oddaloną Białowiezką chciał iść o lepsze, różni właściciele się już wówczas rozposażali. Krajał się ten las na kawały, trzebiono go i rąbano nielitościwie, osiadali w nim ludzie, i powoli, co było puszczą stawało się trzebieżami i nowinami, otoczonemi resztką lasów.
Ziemia nie była drogą, nabywała się też prawie zabezcen, bo dopóki nowy właściciel mógł z niej coś zrobić, długich lat pracy było potrzeba.
Niedość było wydrzeć nowinę, drzewo zrąbać, pnie mozolnie powydobywać; najczęściej z pod nich wychodziła ziemia jałowa, piaskowata, przejęta od wieków zakisłemi wodami, a że nowe pola otaczał i ocieniał las zewsząd, więc na trzebieżach posiewy tak były nędzne, iż ziarna nie opłacały.
Nowi też osadnicy najczęściej na rolę niewiele rachowali; gospodarstwo ich polegało na wypasie