Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/390

Ta strona została uwierzytelniona.

bydła, owiec i na małych pasiekach, tam, gdzie wilgoć gnilca nie sprowadziła.
Zato w tym zakącie cichym, pustym, siedziało się jak u Pana Boga za piecem, z tarakanami w towarzystwie, słuchając pieśni mnogiego ptactwa i jednostajnego puszczy szumu. Wieczorem na moczarach kumały żaby, górą ciągnęły słomki, niekiedy zabłąkany łoś z łomotem wielkim wypadał na polany, — popatrzył i znikał.
Zimą o opał biedy nie było, bo i gałęzi i łomu i suszy i powałów było dostatkiem. Nie kosztowało nic sklecenie chaty, postawienie płota i oddychanie wonią orzeźwiającą jodeł i sosen. A kto tu raz wżył się w tę ciepłą ustroń, podrapał ziemię, przemarzył na niej rok jaki, wcielił się do tego cichego światka leśnego, temu ztąd na gołe pola wyjść się już nie chciało. Las ma to do siebie, że jak pierwotna kolebka, pierwsze ludzi schronienie, macierzyńsko ciągnie ku sobie. Człowiek w nim bezpieczniejszym się czuje — jest w domu.
Prawda, że, pożywszy tu, przybiera nawet jakąś inną postać i obyczaj, coś w nim jest z płochliwego zwierzęcia, które od ludzi ucieka, — dobrze mu w samotności. Przyjaźni się z innymi pustelnikami i znajomi z nimi, kocha ich; zdaje mu się, że głosy ich rozumie.
Tego, co mieszkał w lesie, co żył na górach, nie