Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/399

Ta strona została uwierzytelniona.

kami, mający jechać przodem. Leonilla, ubrana czarno i skromnie, obwinięta chustką, sama jedna, w małych sankach z woźnicą, jechała za nim.
Przed wieczorem Morawiec, odwróciwszy się, wskazał ręką na chatę w lesie, z której komina dym wzbijał się słupem. Leonilka, porzuciwszy sanki na gościńcu, poszła pieszo. Co miała w sercu, Bóg wie jeden, ale twarz i chód nie zdradzały obawy. Szła śmiało, z głową podniesioną.
Strukczaszyc chodził po pustych izbach, zadumany, gdy w progu ukazała się nieznajoma mu postać. Chociaż widywał Leonillę w kościele, na pierwsze wejrzenie wydała mu się obcą. A że wśród tej pustyni nikt nigdy się nie pokazał, nawet zbłąkany podróżny, stary przeto stanął zdziwiony niezmiernie.
Przyszło mu na myśl, że komuś przejeżdżającemu przypadek trafić się musiał na drodze.
Wtem, zrzuciwszy z siebie chustkę, śmiałym krokiem kobieta zbliżyła się do niego, i w chwili gdy, przerażony, poznał w niej sędziankę, leżała już u nóg jego.
— O litość przyszłam cię prosić — zawołała, składając ręce — nienademną, — jam winna, ty mi nie możesz przebaczyć, jam ci odebrała syna — ale nad tem nieszczęśliwem dziecięciem twem, które z bólu usycha! Uratuj mi męża! Ulituj się nademną!
Cały drżący Strukczaszyc stał osłupiały — gniew