twiej ich zmusić będzie można, aby sobie ręce podali.
Pierwszy raz od czasu jak był proboszczem, ks. Dagiel, jeżdżąc dla święcenia ciast, wszystkich zapraszał do siebie, na jajko święcone.
— Proszę i obliguję wstąpić do mnie na probostwo — mówił — nie pretenduję, abyście się u mnie nasycili, bo u mnie święcone zbierane i nieparadne, ale, jeślim wam służąc, zasłużył na to, — uczcijcież swemi odwiedzinami na Alleluja!
Niepodobna było odmówić. Czemeryńskiemu na myśl przyszło: a nuż się spotka ze Strukczaszycem? Hojski też wzdrygnął się na to: a nuż mu się sędzia nastręczy? Cóż było robić? Mogli się milcząco pominąć. — Tymczasem ks. Dagiel inaczej to sobie ułożył; chciał mieć świadków wielu i ufał w Bogu, że w dzień uroczysty, po spowiedzi wielkanocnej, gdy do serc przemówi, te mu się otworzą.
Państwo Erazmowstwo też w pomoc przybyć mieli, sędzina i panna Blandyna, choć nieśmiało, obiecywały swą kooperacyę. Nadszedł ten dzień i po nabożeństwie posypało się, co żyło, na probostwo. Święcone, choć jak zawsze eklektyczne, trochę staranniej jakoś i z pewnym ustawione było smakiem.
Ks. Dagiel z talerzem jaj pokrajanych pełnym, stał u progu.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/407
Ta strona została uwierzytelniona.