Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/410

Ta strona została uwierzytelniona.

nie można wiedzieć co on myśli. — Co to za spojrzenie! co za uśmiech!
Najpocieszniej było widzieć ich, gdy z sobą razem być musieli, i dla oka ludzkiego konwersować poufale. To ten ramionami zżymnął, to drugi splunął, to się jeden uśmiechał, to przeciwnik marszczył. Siadłszy z sobą do maryasza, bo i to się trafiało, znajdowali w kartach i grze mnogie powody do przekąsów i sporu; ale się mitygowali.
Czemeryński, którego to zajmowało i było dlań niemal zabawką, nie unikał spotkania ze Strukczaszycem; Hojski usuwał się, jak mógł.
Dopiero trzeba było ciężkiej choroby Czemeryńskiego i łez pani Erazmowej, z obawy o ojca, aby Hojski się poruszył, bo synowę bardzo kochał.
Sam naówczas po doktora pojechał i przywiózł go, koło chorego niebezpiecznie, krzątał się i służył mu, a Czemeryński, wstawszy szczęśliwie z łóżka, z nienawiści też został uleczonym. Strukczaszyc, który mu dał dowód poczciwego serca, sam też do tego, któremu życie ocalił, przylgnął.
Zmienił się ich stosunek na otwarty i przyjacielski na starość do tego stopnia, że sobie dawne swe waśnie, śmiejąc się, przypominali.
Na tem pojednaniu najgorzej wyszedł komornik Kaczor, któreg obajo na oczy widzieć nie chcieli.