Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/45

Ta strona została uwierzytelniona.

chniętą, nielicząc pomniejszych sińców i bolesnych razów.
Już pod wieczór Śliwka, ludziom kazawszy dać wódki dla zapicia sprawy, sam z Brackim udał się do dworu z raportem, chcąc też pisarza stawić do wizyi pańskiej, bo mu się nagroda należała. Właśnie Buchowiecki był odjechał, i znużony nader żywą rozmową Czemeryński, muchy opędzając chustką, sam jeden w kancellaryi swej odpoczywał, gdy Śliwka wszedł z ukłonem, wiodąc za sobą Brackiego.
Zobaczywszy ich zrazu sędzia, którego myśli były jeszcze w Wołczynie i Terespolu, nierychło się opamiętał i przypomniał sobie o co chodziło. Dopiero rozbita głowa Brackiego pamięć w nim zbudziła. Zerwał się z krzesła.
— Cóż tedy?
— Stało się według rozkazu jaśnie pana — odezwał się Śliwka powolnie i dobitnie. — Szczęściem że ja wyszedłem cało, bo bójka była zajadła, ale oto Brackiego poturbowali dobrze.
Czemeryński spójrzał nań.
— Na czemże się skończyło? jaki rezultat finalny? — zapytał.
— Naturalnie, proszę jaśnie pana, żeśmy ich spędzili precz, nabiwszy. — To się rozumie — odezwał się Bracki — a no — co się bronili zuchwale, to bronili. Ale mają za swoje!