Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/59

Ta strona została uwierzytelniona.

cieszą naszą biedą. Wezmą oni za nią zapłatę, a tymczasem, ani pary puścić się nie godzi.
Z ojcem trzymał syn jaknajzgodniej i zastosował się do jego woli. Przystroił się pięknie, rękaw na rękę obwiązaną naciągnął tak, że znaku nie było, popróbował nawet, choć z bólem, ruszać się, i czapeczkę nabakier nałożywszy, do kościoła był gotów.
Strukczaszyc, popatrzywszy nań, uśmiechnął się smutnie i po głowie go pogłaskał.
— Otóż to lubię — rzekł — człowiek ze swoim bólem na plac nigdy nie powinien wyjeżdżać. Dziecięca rzecz się skarżyć; męztwo — swoje robić i milczeć.
Pannie Blandynie łzy w oczach stały, ale sprzeciwić się bratu nie miała we zwyczaju; pilnowała tylko, ażeby przy wsiadaniu do kolasy Erazmowi dopomódz, i do worka, na przypadek wszelki, wzięła co było potrzeba do opatrzenia rany i rozcięcia rękawa, jeśli-by dolegał. W istocie rana silnie przewiązana bolała mocno, rękaw i suknia nie były wygodne; lecz pan Erazm, w całem znaczeniu wyrazu mężczyzna, uśmiechał się i chwilami tylko zacinał usta.
Do kościoła był spory kawał drogi, grobelki kamienne trzęsące, kolasa niewyśmienicie niosła: Erazm jednak, zagadując o tem i owem, jechał udając wesołego. W duszy jego co się działo, z tego