Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/65

Ta strona została uwierzytelniona.

szyca, że szlachta, słuchając ich, oczyma sobie antagonistów wskazywała i uśmiechała się potroszę. Strukczaszyc, jakby nie do niego pito, z wielkim spokojem, jak w tęczę ciągle patrzał na księdza — ani mrugnął. Nie brał tego wcale do siebie, na twarzy nie widać było najmniejszego śladu wrażenia. Czemeryński, z głową spuszczoną, czerwony z gniewu, ledwie mógł w miejscu dosiedzieć. Oburzał się na zuchwałego klechę, i choć się to działo w kościele — kipiał zemstą.
Skończyło się to wreszcie, i msza nanowo się rozpoczęła, był czas ochłonąć; nastąpiły suplikacye, pieśni, modlitwy, a gdy wreszcie ruszono się z kościoła, Strukczaszyc, który przybył pierwszy, widocznie, chcąc wyjść ostatnim, pozostał jeszcze w ławce z koronką.
Czemeryńscy poczęli wychodzić, słychać było we wnętrzu uciszonem kościoła zajeżdżające powozy, klaskanie z biczów i odciągającą karetę, kolasę i brykę. Dopiero się upewniwszy, iż Czemeryńskich nie napotka, Strukczaszyc wstał i szepnął synowi na ucho:
— Jeszcze trochę cierpliwości: bo musiemy zajść na plebanię.
Powód był dwojaki do tego kroku: chciał Hojski pokazać syna zblizka, iż mu nie było nic, a razem proboszczowi dowieść, iż rzuconych z kazalnicy alluzyj wcale nie brał do siebie.