Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/66

Ta strona została uwierzytelniona.

Panna Blandyna, ciągle niespokojnie spoglądająca na ukochanego jedynaka, radaby go była conajrychlej odwieść do domu, ale Strukczaszyca wola była niezłomną.
Wprost więc z ławy przeszli do zakrystyi, sądząc, że tam jeszcze ks. Dagiela zastaną. Nie było go już tam, bo pośpieszył przyjmować drobną szlachtę, wiadomem śniadaniem, złożonem z wódki, chleba, masła i ogórków.
Biedni ludzie, ubożsi dziedzice, oficyaliści kochali bardzo ks. Dagiela, śpieszyli więc z pokłonem i probostwo było pełne. Ksiądz Dagiel z twarzą rozjaśnioną, wypościwszy się do południa, sam już się posilał i gości zapraszał, gdy wszedł Strukczaszyc.
Uradował mu się tem mocniej, iż miał powód obawiać się, aby kazania do siebie nie wziął, pobiegł więc ściskać gościa, a Erazma, nie domyślając się rany, tak ujął serdecznie w objęcia, że aż rumieniec mu z bólu na twarz wystąpił.
Jak zwykle p. Hojski był milczący, poważny, przemówił zaledwie kilka słów, dał głos daleko wymówniejszej siostrze, i niegardząc brzydką gorzałką proboszcza, przystąpił do stołu.
Widok Hojskich na probostwie, zaraz po ostrem kazaniu, uczynił na szlachcie dobre wrażenie. Słyszano o zajściu na Osowcu: skłonni byli teraz wszyscy jego winę zwalić na Czemeryńskiego, któ-