Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/68

Ta strona została uwierzytelniona.

kosztuje, rzekł Strukczaszyc. Dzięki Bogu, mój poczciwy Erazm, jak go widzicie — krew z mlekiem! Mówiono mi, że puszczono pogłoskę jakoby na sianożęci był, gdy się tam bójka wszczęła! Cha! cha! To nie jego rzecz.
Dominikanin popatrzył i zaczął jeść chleb z masłem.
— Kazanie było śliczne — dodał po chwili Hojski, prawda, mój ojcze?
Ksiądz Ambroży głową tylko potwierdził.
Tak spełniwszy co miał na myśli Hojski, pomówiwszy o rzeczach obojętnych, skinął na siostrę i syna i nareszcie ulitował się nad nim, żegnając księdza Dagiela, który go aż w dziedziniec wyprowadził. Panna Blandyna oczyma ciągle śledziła wyraz bólu na twarzy jedynaka, i admirowała lacedemońską cierpliwość jego. Ledwie nie krzyknęła gdy skoczył do bryczki, a zaledwie ta odjechała nieco od plebanii, dobyła z torebki nożyczek, proponując rozcięcie rękawa.
Było to w istocie potrzebnem, gdyż, niezgojona a uciśnięta mocno, ręka, nabrzękła i Erazmowi się chwilami słabo robiło.
Strukczaszyc milczał.
— Cóż? jak ci jest? boli?
— Boli! — odparł Erazm — ciśnie.
— No, to tnij asińdźka rękaw, ale wewnątrz, bo