Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/92

Ta strona została uwierzytelniona.

sobu, a choćby które z nich i tonęło — tknąć się nie godziło.
Wybrnąwszy za grobelkę, dopiero się p. Erazm obejrzał. Zdala widać jeszcze było bladą twarz p. St. Aubin i główkę p. Leonilli, której rysy nikły wprawdzie, ale je pamięć wierna odtwarzała.
— O! ładnyż to buziaczek, ładny! — rzekł w duchu p. Erazm, spoglądając ku powozowi. — Gdyby nie była Czemeryńska!
Panna Leonilla, zobaczywszy nieprzyjaciela, rozgniewała się okrutnie na niego i na los, który go czynił świadkiem katastrofy. Zdawało się jej, że uśmiechniętą złośliwie twarzą urągał jej nieszczęściu, chociaż wcale tak nie było. Rozpłakała się biedna. Pani St. Aubin klęła w sposób nieprzyzwoity, zapomniawszy się zupełnie.
Żaden muszkieter francuzki dosadniej-by się od niej nie wyraził. Strach dobył z głębiny jej wspomnień, dawno pogrzebionych, w młodości jeszcze zasłyszane klątwy. Panna Leonilla słuchała ich zdumiona, nierozumiejąc.
W tem, zanim jeszcze p. Erazm dalej się puścił w drogę, nadciągnęła bryka z pannami i czeladzią. Ludzie, porzuciwszy je, rzucili się ratować kolasę, porwane pasy powiązano sznurkami, konia podniesiono, drągi, które tu ktoś był porzucił dawniej, podważono pod koła.
— Wio — wiohot! Raz, drugi — kolasa drgnęła,