Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Słomiany król.djvu/105

Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak! — przerwał Tomko — widzieli ludzie wśród najcięższej walki, unoszące się nad wojskiem naszem w obłokach, postacie w bieli, zbrojnego męża z mieczem ognistym, niewiastę promienną z płaszczem w gwiazdy szytym, która nas osłaniała. Z pod stóp jej pioruny leciały na niewiernych.
Kląkł O. Gedeon u ołtarza i pieśń zwycięzką na chwałę Bożą zanucił.
Ledwie się skończyło, otoczyli wszyscy Tomka, a z daleka od ludzi wzrokiem Kasia coś mu mówiła, co on chyba jeden rozumiał.
Opowiadał od rana do nocy, zawsze było mało, słuchali go, a nasłuchać się nie mogli.
Wieczorem dopiero Zdana go sobie zabrała — wybiegła z nim w podwórze i rękami go objęła.
— A Mszczuj? — spytała cicho.
— Mszczuj? zdrów i bił się dobrze — odparł Tomko — śle ci tu chustę jedwabną.
Chustka była piękna, ale nie do niej pewnie lice się Zdanie zarumieniło. Szybko porwała ją i schowała, aby jej ludzkie nie śmiało zobaczyć oko. Łzy stanęły na powiekach.
Tomko westchnął ciężko.
— Słuchaj Zdana! Wiem, że się to nie godzi, zrękowana innemu, ale ja kochać jej przestać nie mogę... Mam sznur pereł dla Kasi — ty jej oddaj po cichu, niech matka nie zobaczy! Ile pereł, tyle dziesięćkroć łez po niej wyleję!
Zdana mu rękę ścisnęła i z perłami w dłoni do Kasi przybiegła. Znowu na Horodyszczu pojaśniało, poweselało, nie obawiano się ni wrót otwierać, ni na łowy ciągnąć. Czerń siedziała po chatach i ciągnęła z pługiem na pole; kup żadnych widać już nie było.
Jednego rana pokazali się u wrót Doliwowie.
Tomko właśnie stał w bramie, Mszczuja powitał po bratersku, na Wszebora nie patrząc już nawet.