Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Słomiany król.djvu/11

Ta strona została uwierzytelniona.

Zamilkł opuściwszy głowę.
— Gdzie ludzie? trupów niema? gdzie Gdeczanie nasi? — pytał po chwili.
— Gdy najezdnicy nadciągali, jam był w lesie — począł opowiadać stary — wróciłem, aby patrzeć na pogorzelisko, nie było już wracać po co. Wszystką ludność choć o mir i łaskę prosiła, pognali ze sobą, nie został nikt prócz tych co polegli. Miasto złupione, domy popalone!
Popatrzał ku dolinie i jęknął boleśnie:
— A wasi? wasi, miłościwy panie? — zapytał cicho.
— Nie mam już nikogo!... — odparł ponuro wojak.
To mówiąc, wziął konia za uzdę i zwolna z grodziska schodzić zaczął. — Za nim powlókł się człek w podartej siermiędze.
U stóp spalonego zamku, leżała jednem zgliszczem szerokiem wielka osada. Na czarnem pogorzelisku sterczały gdzie niegdzie żurawie studzien, resztki ścian, których ogień nie spożył, słupy bram, wysokie kozły szop zwalonych.
W pośrodku murowanego kościołka z głazów wzniesione boki sterczały tylko — dach spalony runął. Zbliżyli się ku niemu — stanęli.
W głębi widać było ołtarza resztkę ogorzałą i poocalane wielkie świeczniki drewniane. Wnijście do grobów pod kościołem stało roztwarte i tam znać łupów szukano. Nic tu nie ocalało. Ostatnie promienie zachodzącego słońca przedarłszy się przez czarne chmury oblało jaskrawem światłem ten straszny obraz spustoszenia.
Wojak i zbiedzony człek w siermiędze postawszy chwilę przed kościołem, obejrzawszy się w około, poszli dalej ku spalonej osadzie, Nadchodziła noc, trzeba im było szukać jakiego schronienia.