Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Słomiany król.djvu/12

Ta strona została uwierzytelniona.

— Miłościwy panie władyko Lasoto — jęczącym głosem odezwał się starzec w siermiędze — gdybym dostał choć okruszynę chleba, możebym sił nabrał i szałas gdzie sklecił.
Na koniu, którego wiódł za sobą Lasota, wisiały próżne sakwy, wydobył z nich wojak szczątki spleśniałe chleba, rozłamał je i dał proszącemu.
Zgłodniały biedak zaczął pożerać z chciwością ten kęs chleba a Lasota szedł dalej szukając jakiego przytułku. Długo błądził tak wśród zgliszczów, wreszcie znalazł resztę jakiegoś dachu, zwieszonego nad dwoma nędznemi ścianami. Tu konia w bliski ogród wpuściwszy, sam powalił się na ziemię — jakby już znalazł miejsce, gdzieby mógł skonać spokojnie, oczy zasłonił rękoma i pozostał nieruchomy.
Zgłodniały starzec był to jeden z osadników tego zburzonego, a niedawno jeszcze znacznego i do głównych dzielnic królewskich należącego grodu Gdecza, który najazdy złupiły, ludność z niego całą uprowadziwszy. Człek ten zwał się Dębiec.
Lasota miał posiadłości rozległe pod Srodą, często w mieście i na zamku przebywał Dębiec, kołodziej wysługiwał mu się, we dworze znali się z dawna. Możnego władykę i biednego namiestnika bieda i wojna zrównały teraz. Lasotów gródek był spustoszony, on sam nie miał gdzie przytulić głowę. Dębcowi zostało tylko pogorzelisko jego chaty.
Ku niej skierował się teraz, przedzierając się przez gruzy i poobalane belki, spodziewając się znaleść tam coś ocalonego.
Mrok już zapadał, gdy Dębiec wszedł na swe zgliszcza, poczynając się w nich rozglądać. Pod chatą był w ziemi wygrzebany sklepik, w którym zwykle żywność chowano. Pomyślał, że może coś się tam jeszcze zachowało, ukląkł więc i zaczął odgrzebywać zawalające wchód do tej jamy popiół i zgliszcza.